W ostatnim opisie, przyjechaliśmy nad jezioro Inle Lake. Miejsce to, jest jednym z chetniej odwiedzanych miejsc w Birmie. Kierując sie pomalutku w strone wyjazdu z kraju, musieliśmy tam pojechać.
Sama miejscowość Nyaung Shwe, jest malutką mieściną, znajdującą sie kilka km od jeziora. Miejscowość, jest przepełniona hotelami, restauracjami i innymi miejscami obsługi turystów.
Pierwszego dnia, z rana pożyczamy rowery i jedziemy na przejażdżke w strone jeziora. Niestety, jezioro jest tak zarośniete lub zabudowane, że cieżko dostać sie do linii brzegowej. Po drodze odwiedzamy winnice. Tam, na wzgórzu, odpreżamy sie, degustując cztery, różne wina.
Jak to Sigma i Pi, szybko głodnieją. Wiec co możemy zrobić? Wskakujemy na rowery i szukamy jakiegoś pożywienia. Znajdujemy kanjpke, gdzie je kilka lokalnych kobiet, siedząc na podłodze. Nie wiele zastanawiając sie, siadamy obok. Za chwie jemy sałatke z papaji, wafle ryżowe i zupe, która jest metna bardziej od wody z kałuży, ale jest bardzo dobra. Przypadkiem, trafiliśmy na dobre, lokalne jedzenie, za naprawde śmiesznie niską cene.
Po powrocie, Sigma mistrz negocjacji, negocjuje rejs łódką po jeziorze. Chcemy płynąć jeszcze tego samego wieczoru na zachód słońca, a dnia kolejnego na rejs po jeziorze. Planujemy wcześniejsze oglądanie zachodu, ponieważ nastepnego dnia wieczorem chcemy jechać dalej.
Niestety, szybko okazało sie, że nasz chytry plan nie miał sensu ;) Po pierwsze nie możemy kupić biletów na granice, w północnej cześci kraju, ponieważ nie mamy specjalnego pozwolenia na poruszanie sie po tej cześci kraju. Musimy zatem wrócić do Tajlandii przez południowe przejscie graniczne. Po drugie, w dniu w którym chcemy jechać jest świeto i nic nie jeździ :) Wyszło wiec na to, że nie potrzebnie kombinowaliśmy z zachodem słońca, ponieważ i tak utkneliśmy dzień dłużej :)
Na zachód słońca popłyneliśmy. Wyjątkowo był udany, bezchmurne niebo i w dodatku podpłynął do nas jeden, z tamtejszych rybaków. Meżczyzna, za drobną opłatą, zapozował nam do zdjecia.
Dzień kolejny, od rana zaczynamy na łódce. Pływaliśmy po słynnych wioskach na wodzie. Niesamowite, jak ludzie tam przystosowali sie do życia na wodzie. Po drodze oglądaliśmy pola pomidorów (rosnących na wodzie), fabryke biżuteri, cygar i tkanin. Duży dylemat, mieliśmy, czy odwiedzać dom, gdzie mieszkają kobiety z długimi szyjami, z plemienia Karen. Już w końcu raz z tego zrezygnowaliśmy. Tym razem, stwierdziliśmy, że to w pewnym sensie ich praca, i dzieki turystom mają za co żyć. Przynajmniej tak nam to tłumaczono ;) Okazało sie, że są tam dwie starsze kobiety i tona pamiątek. Nie żałujemy, że tam pojechaliśmy, ale drugi raz już pewnie nie pojedziemy. Nie zabrakło oczywiście świątyń tego dnia...
Dzień bardzo miły i warto pojechać nad to jezioro, chociażby dla samego rejsu i oglądania jak ludzie potrafią żyć na wodzie.
Poniedziałek, nie był jakiś nadzwyczajny. Troszke siedzieliśmy, poszliśmy na spacer do pobliskiego monastyru a wczesnym popołudnie wsiedliśmy do autobusu, by pojechać w strone granicy z Tajlandią.