Góry, górami, a na nas już pora. Z niewiadomo jakiego koloru gór, ale napewno pieknych, wyruszamy w dalszą podróż. Tym razem mamy trzy dni by dojechać do Brisbane, kolejnego wielkiego miasta.
Tego samego dnia, po kilku godzinach jazdy, chcąc zatrzymać sie na nocleg natrafiamy na zablokowaną droge... Zostajemy grzecznie poproszeni przez strażaków o zawrócenie. Wtedy orientujemy sie, że unosząca sie w powietrzu delikatna mgła to dym, a po otworzeniu okna czuć zapach spalenizny. Okazuje sie, że niedaleko pali sie wiele hektarów lasu. A po zablokowanej drodze jezdżą tam i spowrotem wozy strażackie. Od razu zawracamy i stajemy dopiero, kilkadziesiąt kilometrów dalej, gdzie z oddali nadal widać dym...
Dnia kolejnego, jedziemy do szpitala, gdzie leczą koale. Na miejscu znajdujemy małą farme, gdzie można chodzić miedzy dużymi klatkami z misiami. Znajdują sie tam koale po wypadkach, różnego rodzaju. Od potrąceń przez samochód po oparzenia z pożaru. Ludzie którzy tam pracują, mają wielkie serca, dając tym zwierzakom czesto drugie życie.
Jedziemy dalej, kilkadziesiąt kilometrów, wzdłóż wybrzeża, podziwiajac okolice. W końcu docieramy do ślicznej malutkiej zatoki, gdzie przy parkingu siedzi wielka rodzina kangurów. Tam postanawiamy zjeść obiad, a później posiedzieć na plaży. Plażownie tam, okazuje sie jednak trudne. Wiatr jest tak mocny, że nawet nie sposób rozłożyć recznika. Zostawione klapki zostały porwane i rzucone kilka metrów dalej. Na morzu są ogromne i spektakularne fale, postanawiamy zrobić sobie z nimi zdjecie! Stajemy na brzegu, w miejscu gdzie kończy sie woda. Obracamy sie tyłem do morza i szczerzymy zeby do apartu... Nagle przyszła taka fala, że w miejscu w ktorym przed chwilą ledwo dotykaliśmy stopami wody, teraz było jej do pasa... No i jak myślicie, co sie mogło stać.... Sigma w krzyk, bo trzyma aparat, a nogi jej sie rozjechały i fala ciągnie ją w morze, Pi bohatersko łapie Sigmulke by ustała ;) Po czym od razy orientuje sie, że jego kieszenie są puste. Telefon i kluczyki z samochodu postanowiły skorzystać z okazji i poserfować. Cudem łapiemy odpływające kluczki i ciągniety po dnie morza telefon! O ile kluczykom nic sie nie stało. Tak telefon, od razu wylądował w rondelku z ryżem, oczywiście nie na obiad, tylko po to by ryż mógł wyciągnąć wilgoć (Słyszeliśmy o takim starym indiańskim sposobie, a to jedyne co nam pozostało by go ratować ;) )
Wieczorem, telefon sam ożywa i zaczyna mrógać resztką sił w bateri, oczywiście był wyłączony.... Kolejne dni, mogą być dla niego kluczowe. Dlatego zostawmy go, niech odpoczywa...
Z rana ruszamy dalej, pogoda była bez szału, ciepło ale pochmurnie i wietrznie. Jednak my stajemy w malutkiej miejscowości na wybrzeżu. Otwieramy klape bagażnika i to właśnie stamtąd, z sypialni Rudolfa, postanawiamy podziwiać gigantyczne fale przez reszte dnia. Jakoś nam sie nie chce dzisiaj jechać i postanawiamy wykorzystać to, że nic nie musimy... Do wieczora, przyglądamy sie falom, gramy w karty, jemy ciastka i spacerujemy po plaży. Fale muszą być niecodziennych rozmiarów, bo co chwilke ktoś przyjeżdżał popatrzeć na rozgniewany ocean.
Dnia kolejnego, przed południem docieramy do Brisbane. To właśnie tam, odbedzie sie "spotkanie na szczycie" i bedziemy mieć pierwszych gości... ale o tym następnym razem.
Przesyłamy gorące pozdrowienia, Sigma i Pi z Rudolfem :)