Pamietacie ten zarezerwowany stolik na urodziny Pi? Spokojnie on nadal na Was czeka ;) Teraz jednak przyszła pora na urodzinowy prezent! Co prawda do tego wielkiego dnia jest jeszcze troche czasu, bo to pod koniec kwietnia. Sigma jednak postanowiła, że Pi dostanie prezent troche wcześniej, a jako że to bedą okrągłe, bo 30-ste urodziny to i prezent musi być odpowiedni :)
Z samego rana wstajemy i idziemy odebrać prezent... Dwa bilety na lot helikopterem na lodowiec Franz Jozef. Ciągle oglądamy fragmenty lodowców z dołu i nie wiemy, co sie dzieje na szczycie! Do tego Pi nigdy nie leciał helikopterem, wiec pora to nadrobić :) Tym bardziej, że w Nowej Zelandii krajobraz sprzyja takim wyprawą :) Pi cieszył sie jak dziecko, a i z buzi Sigmy nie schodził uśmiech. Sam lot był nielada przeżyciem, jednak możliwość postawienia stóp na szczycie lodowca, to bedzie wspomnienie, którego długo nie zapomnimy! :)
Jak już doszliśmy do siebie i ostudziliśmy emocje, pojechaliśmy dalej. Dalekiej podróży nie mieliśmy, bo około 150km do miejcowości Hotikika. Ogólnie, to tego dnia chcieliśmy chwile poleniuchować. Posiedzieć na plaży i odpocząć, bo ostatnio ciągle gdzieś biegamy... I tak też zrobiliśmy. Spacerowaliśmy wzdłuż wybrzeża, zbieraliśmy kamyki i puszczaliśmy kaczki, taka oto rozrywka :) Miejscowość Hotikika poza olbżymią plażą, ma jeszcze jedną niecodzienną atrakcje...
Glow Worm Dell, czyli świecące robaczki, coś w rodzaju naszych świetlików. Poszliśmy tam, bo akurat byliśmy niedaleko. Nie liczyliśmy na jakieś cudowne doznania, bo świetlika każdy widział. Jednak, jak to w Nowej Zelandii, wszystko musi powalać, tak było i tym razem... Wieczorem, gdy zapadł zmrok udaliśmy sie do małego lasku, 5 minut spaceru z czołówkami na głowach. Idziemy, plotkujemy i nagle stajemy jak wryci, gasimy latarki i szok! Cały las świeci! Wszystkie gałezie, krzaczki są pdświetlone jak amerykańskie domy na świeta :) Nie do wiary! W życiu czegoś takiego nie widzieliśmy. Niestety nasz aparat nie podołał tej scenerii i nie mamy żadnych sensownych zdjeć z tego miejsca, ale musicie uwierzyć nam nasłowo, a najlepiej sprawdzić to osbiście ;)
Nadzedł kolejny dzień, a że Nowa Zelandia powinna sie raczej nazywać Treking Landia, to pora na kolejne spacery po górach. Oboje bardzo to lubimy, ale tutaj nas już to troche przerasta, ale co zrobić trzeba iść! :) Tym razem pora na bardzo znany i chwalony szlak Arthur's Pass. Wszedzie o nim piszą, i ponoć nie można go ominąć. Wybraliśmy najpopularniejszą trase w tym terenie Arthur's Pass Walk. Niestety, musimy z przykrością oświadczyć, że szału nie było. Góry faktycznie piekne, jak również prowadząca przez nie przełecz. Szkoda tylko, że prawie cała trasa wiedzie wzdłuż drogi. Zatem ze szlaku widać dokładnie to samo co z samochodu, a ponadto ciągle słychać huk przejeżdżających cieżarówek. Szlak wiedzie przez kilka punktów widokowych, z których nie bardzo coś widać. Szybko wiec przeszliśmy kawałek trasy i uciekliśmy do auta.
Wiemy, że ktoś może sie nie zgodzić z naszą oceną, ale to tylko nasza prywatna opinia. Po za tym nie możemy wszystkiego chwalić, bo przestaniecie nam wierzyć, że tu naprawde jest pieknie....
Po południu, dotarliśmy na brzeg morza do miejscowości Punakaiki. Znajdują sie tam niesamowite formacje skalne zwane skałami naleśnikowymi :) Oczywiście uważaliśmy, że to chwyt marketingowy ale trzeba było to sprawdzić! No i nie uwierzycie ale mieli racje :) Na brzegu są wielkie skały, które wyglądają jak stosy naleśników! Szlak prowadzi przez mały cypel, a po drodze mija sie niesamowite skały, jaskinie i groty wyrzeźbione przez wode. To miejsce możemy śmiało polecić! Genialnie to wygląda i warto sie zatrzymać, by to zobaczyć. Szkoda tylko, że teraz oboje mamy ochote na naleśniki... może uda nam sie je zrobić w naszej "kuchni" ;)
Tego dnia to był ostatni przystanek, przed noclegiem, gdzieś w drodze do Parku Narodowego Abel Tasman.
Gdzieś z północnej wyspy, pozdrawiamy Was serdecznie :)