Przygoda w Nepalu dobiega końca. Ostatnie dwa dni jesteśmy w Katmandu. Jutro rano, bedziemy próbować sie dostać na lotnisko. Mamy kupione bilety na lot do Bangkoku, z kilkunasto godzinnom przerwą w Bombaju. Czyli znów nasze kochane Indie :)
Czas w Katmandu spedziliśmy na spokojnych spacerach po mieście, z próbami tutejszej kuchni ulicznej. Z wiekszych atrakcji i zabytków, odwiedziliśmy pałac króla, który jest imponującą budowlą. Niestety, jest w trakcie remontu i cześciowej odbudowy po trzesieniu ziemi z przed dwóch lat.
Wielka wieża w centrum miasta...na dzień dzisiejszy to tylko kilku metrowy walec, wystający z ziemi.
Na stadionie miejskim, też widać sporo gruzu w okolicach trybun, oraz porozstawiane rusztowania. Choć tego pewni nie jesteśmy, czy to efekty trzesienia ziemi :)
Niestety, chodząc po mieście, widać efekty katastrofy z 2015 roku...
Dziś, byliśmy w świątyni małp. Bardzo ciekawa stupa, standardowo setki sprzedawców pamiątek, dużo turystów, a miedzy tym wszystkim mnustwo małp. Jedna małpa, tak polubiła Pi, że aż zebami żuciła sie na jego noge. Dobrze, że Pi miał długie i luźne spodnie i nic sie nie stało... Budowla usytuowana na wzgórzu, dzieki czemu jest tam imponujący widok na miasto.
Trafiliśmy również do Nepalskiego wesołego miasteczka, oczywiście nie bylibyśmy sobą jakbymśmy tam nie zaglądneli :) Znajdujące sie tam karuzele i huśtawki bardziej przypominały obiekty muzealne niż działające atrakcje. Musieliśmy czegoś spróbować, wiec wybraliśmy najspokojniejszą atrakcje w postaci niewielkiego diabelskiego młynu. Inne karuzele nie wzbudzały naszego zaufania ;) Kupiliśmy wiec bilety, wsiedliśmy do wagonika i sie zaczeło... Najpierw czekaliśmy z 15 minut aż zapełni sie cała karuzela, na pusto nie bedzie przecież sie krecić. Obracają wiec nami raz na góre raz na dół i upychają ludzi. Nie byłoby to takie złe, bo pooglądaliśmy sobie spokojnie widoki, porobilismy zdjecia tylko gdyby tak na górze nie wiało, bo zdążyliśmy strasznie zmarznąć :) W sumie zanim załadowali całą karuzele my gotowi byliśmy już do wyjscia, ale nieeeee.... W końcu "ruszmy" pomalutku góra-dół krecimy sie elegancko. Pan sterujący ma dwa drążki do zmainy biegów, jakby prowadził ikarusa :) Ale nagle Pan, zmienia bieg na wyższy, wyższy i wyższy. Okazuje sie że po 3 minutach pedzimy już całkiem szybko, wagoniki odchylają sie to w jedną to w drugą strone coraz bardziej. Nepalczycy uważają, że diabelski młyn musi sie krecić równie szybko jak inne karuzele, szkoda, że o tym nie wiedzieliśmy ;) Konstrukcja lekko skrzypi i trzaska a my już nie wiemy czy śmiać sie czy płakać :) W końcu pomału zwalniamy, żołądki mamy w gardle i jesteśmy lekko roztrzesieni ale żyjemy...w sumie to było calkiem zabawnie, chociaż to było nasze pierwsze i zarazem ostatnie azjatyckie wesołe miasteczko :)))
Chodząc po mieście, próbowaliśmy wielu ulicznych przysmaków, na słono i słodko. Dzisiaj tak namieszaliśmy, że sami stwierdziliśmy, że zrobiliśmy z żąłądków śmietnik. Choć wiele rzeczy, było bardzo smacznych. Tylko ta kolejność i różnorodność...
Na dziś, to byłoby wszystko, jak tylko bedziemy mieli internet, to zdamy relacje z podróży.
Pozdrawiamy ostatni raz z Nepalu, Sigma i Pi.