Kolejny poranek nie był dla nas szcześliwy. Rano okazało sie, że parking na którym stoimy, nie jest w całości darmowym kempingiem. Tylko kilka miejsc parkingowych jest przeznaczona do pozostania na noc, a cała reszta takich samych miejsc już niestety ma zakaz zostawania na noc... Przyjechaliśmy na ten parking już po zmroku, wiec nie dostrzegliśmy tego szczegółu. W efekcie w nocy pół parkingu dostało mandat, oczywiście łącznie z nami :) Tak naprawde nie do końca rozumiemy swoją wine no ale co zrobić. Skromne 200$, bedzie trzeba odciągnąć od budżetu. Słabo, ale trzeba żyć dalej :)
Tego dnia, po śniadaniu z widokiem na morze, kierujemy sie na południe wyspy. Jedziemy malowniczą drogą raz wzdłuż morza, a za chwile miedzy górami. Nawet mimo szarej, deszczowej pogody, były wspaniałe widoki. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy sie na punktach widokowych podziwiać krajobraz. Byliśmy na latarni morskiej Nugget Point, gdzie przegonił nas deszcz, wiec zwiedzanie było w ekspresowym tepie ;) Dojechaliśmy na najdalej wysuniety południowy punkt Nowej Zelandii, a dokladniej na dwa takie punkty ;) Coś nie mogą sie tu zdecydować, gdzie dokładnie to jest. Jedno to Slope Point, gdzie trzeba przejść przez pastwisko baranów by dotrzeć na sam koniec lądu. Natomiast kilkadziesiąt kilometrów dalej jest miejscowść Bluff, gdzie również jest oznaczony taki punkt. Jednak, według naszych obserwacji, ten pierwszy jest dalszy ;)
Bedąc w miasteczku Bluff, wyjeżdżamy także na wzgórze, z którego widać wyspe Stuarta. Widoki są tak piekne, że aż człowieka osłabia, dlatego postanawiamy zjeść tam obiad ;)
Nastepnego dnia kierujemy sie w na wybrzeże w strone zatoki Milforda. Jednak po drodze, chcemy jeszcze zahaczyć o górski treking po lesie rodem z Władcy Pierścieni, zwany Routeburn Track. Kilkanaście kilometrów "spacerku" po górach, by dotrzeć do krystalicznie czystego jeziora Mckenzie w otoczeniu skalistych gór, jakby to powiedzieć fajnie tu ;) Jezioro faktycznie piekne, nawet przeszło nam przez myśl żeby sie wykąpać, ale prawie urwało nam stopy z zimna, gdy weszliśmy tylko po kostki. Zdecydowaliśmy jednogłośnie, że może innym razem spróbujemy :)
Po całym dniu chodzenia po górach wracamy do Śnieżyny i jedziemy 40 km dalej, do zatoki Milforda, pora zobaczyć Nowo Zelandzkie fiordy! Kupiliśm bilety na rejs katamaranem by podziwiać je z bliska. O godz 8:30 rano meldujemy sie w porcie. Rejs był jak z bajki. Słonko dopiero wschodziło nad gigantyczne fiordy i pomału je rozświetlało, a dookoła latały budzące sie mewy i głuptaki, nieźle ;) Podpłyneliśmy pod wodospad by zrobić sobie poranny prysznic, cała łodź była mokra ;) Dopłyneliśmy do morza Tasmańskiego, gdzie zawróciliśmy. Wydawać by sie mogło, że spowrotem bedzie już nudno, ale nie! :) Z morza przypłyneły do nas delfiny i postanowiły bawić sie z łodzią... Pływały dookoła, wyskakiwały z wody, przepływały pod nami i próbowały nas przegonić. Przed samym dziobem płyneło z dziesieć delfinów, wiec można było podziwiać je z bardzo bliska, nie bedziemy Was okłamywać podobało sie nam :)
Po tak cudownie rozpoczetym dniu około godziny 11 ruszyliśmy w kierunku Wanaki, jakieś 350km dalej, gdzie czekały nas kolejne atrakcje. Jednak odległość ta była na tyle duża, że do wieczara jechaliśmy. W Nowej Zelandii nie da sie szybko pokonywać kilometrów. Nie dość, że trasa wiedzie przez góry to krajobraz jest taki, że człowiek siedzi i sie gapi zamiast jechac ;) Nie wspominając juz o zatrzymywaniu sie na każdym kroku by zrobić zdjecie...
Z kraju, gdzie wszystko jest cudem natury, pozdrawiają Sigma, Pi i Śnieżyna :)