Dotarliśmy do Wanaki, gdzie mieliśmy zaplanowany całodniowy treking na szczyt Roys Peak. Na miejscu okazało sie, że droga na szczyt miała tylko 8 km, także przejście tam i spowrotem powinno nam zająć jakieś 6 godzin, a nie cały dzień. Wszystko fajnie tylko cała droga na szczyt to nieustanne wspinanie pod bardzo stromą góre... Co okazało sie baaaardzo meczące. Doszliśmy prawie do samego końca. Zatrzymaliśmy sie tuż przed szczytem na punkcie widokowym, by odpocząć i oczywiście zjeść kanapke. Zaczepiliśmy schodzącego z góry chłopaka, który powiedział, że na górze jest straszna mgła i nic nie widać, to nas przekonało żeby nie wspinać sie dalej, skoro i tak nic wiecej nie zobaczymy. A widok z tego punktu był taki, że szczeka znowu nam opadała, wiec trudy podejścia, zostały wynagrodzone!
W zasadzie, te kilkanaście kilometrów było jedyną atrakcją przewidzianą na ten dzień. Schodząc, a właściwie zbiegając na dół, doszliśmy do wnisoku, że trzeba coś jeszcze zrobić dzisiejszego dnia. Na kolejny dzień mieliśmy przewidziane podejście pod lodowiec, 3-4 godzinny spacer po górach. Hmm, to tylko godzina jazdy stąd. Liczymy godziny czy zdążymy... ok jedziemy! :)
Dojazd na szlak to dwudziestokilometrowa droga po szutrze, wiec troche czasu nam to zajeło. Rudolfem pewnie byśmy popedzili, ale Śnieżynka jest wypożyczona, wiec troche na nią uważamy. Szlak na lodowiec o nazwie Rob Roy miał być płaskim spacerkiem, okazało sie że nie do końca... Szlak wiedzie wzdłuż górskiego potoku i pnie sie w góre. Jednak nie jest taki stromy jak poprzedni. Dochodzimy do kotliny pełnej małych wodospadów z topiącego lodowca znajdującego sie na szczycie skalistych gór. Znakomite miejsce :)
Na nocleg, zostaliśmy na parkingu pod szlakiem, niby nie wolno tam spać ale miejsce to jest daleko od cywilizacji, wiec liczymy na to, że nikt poza turystami tu nie dojeżdża. Wraz z nami na parkingu nocuje cała masa innych podróżników :) Miejsce jest tym bardziej urokliwe, gdyż jest zupełnie ciemno, wiec niebo w nocy powala ilością gwiazd! Tylko troche tu zimno! Ze zdjeć może sie wydawać, że mamy tu cieplutko, ale nie! O ile jesteśmy nad oceanem to temperatura wzrasta do 25 stopni w dzień a w nocy jest około 10. Jednak, gdy tylko wjedziemy w góry, to w ciągu dnia mamy maksymalnie 15 stopni, a w nocy około 2. Także upału nie ma :) Przypominamy, że śpimy w aucie, wiec momentami brakuje nam ciepłych czterech kątów i jeszcze bardziej tesknimy za domem ;) Śpimy w śpiworach i ubieramy na siebie wszystkie ciepłe ubrania. Na czarną godzine kupiliśmy dużą kołdre z waty. Trzeba przyznać, przydaje sie :)
Kolejnego dnia z rana ruszamy znowu w droge. Pierwszym przystankiem była miejscowość Makarora, gdzie znajdują sie niebieske naturalne baseny o zaskakującej nazwie Blue Pools ;) Po 10 minutach spaceru przez las, dochodzimy do malutkiego jeziorka, z którego woda przelewa sie do górskiej rzeki. Świeci słonko, a turkusowa woda mieni sie w jego promeniach... Aż człowiek ma ochote sie wykąpać. Wszystko fajne ale jest 15 stopni, w słońcu może troszke wiecej, i wieje wiatr. Patrzymy na siebie nawzajem i stwierdzamy, że jest tu tak piekni, że musimy popływać. Przebieramy sie w stroje kąpielowe i stajemy na brzegu... Dotykamy stopami wody i.... O kurde, woda nie jest zimna jest masakrycznie lodowata! Jak sie później okazało to woda z topniejącego lodowca i to temu zawdziecza swój piekny kolor. Uroczo, ale my tam mamy sie zanurzyć? Patrzymy na siebie z politowaniem, a koło nas młode małżeństwo z dwójką kilkuletnich dzieci pluskają sie w najlepsze :P No dobra, też damy rade! Tuptamy chwile w miejscu, patrzymy na siebie, znowu tuptamy... Dobra, trzy cztery, hop!!! Wskoczyliśmy! :) Gałki oczne sie nam zapadły, płuca zmniejszyły tak, że nie dało sie nabrać powietrza, a reszty ciała nie czuliśmy :) Jak już odzyskaliśmy oddech i inne funkcje życiowe i daliśmy rade sie poruszać to wyskoczyliśmy na brzeg. Uczucie masakrycznie dziwne, ale niesamowicie przyjemne :) Ożywiliśmy sie w 2 sekundy, na brzegu było nam cieplutko jak nigdy. Nawet nie potrzebowaliśmy przygotowanych do ogrzania sie reczników. Było nam na tyle przyjemnie, że powtórzyliśmy zabieg wskoczenia i wyskoczenia z wody ) Po powrocie zapisujemy sie do morsów! :)
Jedynym minusem tego uroczego miejsca były małe muszki pełniące funkce komarów. Są one tym gorsze, że nie bzyczą wiec łatwiej im gryźć ofiary, przyjemniaczki :)
Po południu dojechaliśmy pod lodowce Fox Glacier i Franz Josef. Poszliśmy na króciutkie spacerki na punkty widokowe, by podziwać kolejne topniejące pokrywy lodowe. Tam też zostaliśmy na noc, by rano.....
O tym co wymyśliliśmy na poranek, w kolejnej cześci :)
Jak zwykle pozdrawiamy i zapraszamy do dalszego czytania naszych wypocin :)
Ps. 9 marca były okrągłe, bo 30 urodziny Agi (zwanej kiedyś Mariolką :) ) Aguś, wszystkiego co najlepsze! Żeby kolejne 30 lat było jeszce lepszych niż te poprzednie, żeby bobas zdrowo rósł, a mąż zawsze mocno kochał!