Wellington, przywitało nas szarym i ponurym niebem. Był silny wiatr i wyglądało jak by miał zacząć padać grad.
Gdy planowaliśmy pobyt w Nowej Zelandii, skupiliśmy sie głównie na przyrodzie i naturze, bo to jest tu najciekawsze. Nieliczne miasta służą nam jedynie za punkty uzupełniania zapasów. Tak też było ze stolicą. Niewiele możemy o niej powiedzieć, bo jedynie wieczorem poszliśmy na spacer, trafiając na dzielnice "imprezowo-żywieniową", to Ci przypadek ;) Cieżko znaleźć tu jakieś lokalne potrawy. Cała ich kuchnia to mieszanina dań z Europy, Ameryki czy Chin. Trafiliśmy nawet na stoisko z pierogami, po które ustawiła sie długa kolejka. My jednak, byliśmy po obiedzie, wiec dzielnie omijaliśmy kolejne budki z przysmakami :) Długo jednak nie wytrzymaliśmy... owszem byliśmy po obiedzie, wiec najwyższa pora na podwieczorek. Kupiliśmy wiec sobie porcje cieplutkich churrosów... "Paluchów" z ciasta jak na pączki, smażonych na głebokim oleju z polewą solonego karmelu. Całkiem niezłe :D
Drugiego dnia z samego rana, pojechaliśmy w strone Parku Narodowego Tongariro. Park ten stał sie planem filmowym w filmie Władca Pierścieni i pełnił funkcje Mordoru, mrocznej krainy, do której dwaj główni bohaterowie udają sie by wrzucić do wulkanu pierścień o złych mocach... albo jakoś tak ;)
Odległość od Wellington, to przeszło 300km, dlatego jechaliśmy prawie cały dzień. Krete drogi i czeste przystanki na podziwnianie krajobrazu nie pozwalają na wieksze tempo jazdy :)
Najbardziej znanym szlakiem, jest Tongariro Alpin Crossing, 19 kilometrowy treking poprzez malownicze tereny wulkaniczne. Tutejsze tereny są jednymi z najładniejszych w Nowej Zelandii i stanowią jej wizytówke. To przekonuje nas, żeby spedzić tu troche wiecej czasu... Jako miłośnicy "sigmopi-marszu" postanowilismy iść na szlak Tongariro Northen Track, o długości 45km. Jest to szlak rozpisany na 4-dniową wedrówke, jednak naszym zdaniem taki dystans to maksymalnie dwa dni i na tyle też sie wybieramy.
Z samego rana, tym razem naprawde z rana, bo koło 6:30 wychodzimy z plecakami na szlak. Pierwsze 8km, idziemy całkiem sami polnymi drogami w kierunku dwóch wulkanów, ładnie ale nie robi oszałamiającego wrażenia... Docieramy do miejsca gdzie łączy sie nasz szlak z najbardziej popularnym szlakiem i od razu widać różnice w frekfencji, już nie idziemy sami...
Szlak prowadzi przez przełecz pomiedzy dwoma czynnymi wulkanmi, z których co jakis czas wydobywa sie dym. Na sam szczyt nie da sie wchodzić, ze wzgledu na luźne zbocze pod dużym kątem nachylenia. Podeszliśmy do podnóży wulkanu i zaczeła sie wspinaczka. Strome podejscia naprzemian ze schodami...Nie było jednak tragedii, bywaliśmy już w gorszych miejscach, gdzie omało nie wyzioneliśmy ducha. Tu natomiast towarzyszyła nam jedynie zadyszka :D Jednak podczas wspinaczki wpatrzeni byliśmy w ziemie, żeby sie nie potknąć lub ześlizgnąć. Tylko co jakiś czas, na przystankach na oddech, rozglądaliśmy sie nieśmiało po okolicy... Jednak kiedy dotarliśmy na sam szczyt i wkońcu podnieśliśmy wzrok z nad ziemi oniemieliśmy! Pamietacie jak pisaliśmy, że ostatnio byliśmy w najładniejszym miejscu na ziemi? Otóż to odwołujemy, bo teraz w nim jesteśmy :) Gdzie człowiek sie nie rozglądną to petarda ;) Po sam horyzont czarne pola pokryte zastygnietą lawą, w oddali nieśmiałe zielone pasma roślin. Na pobliskiej górce ogromne niebieskie jezioro, Blue Lake. Na dole przełeczy trzy małe jeziorka, każde w innym kolorze, a pomiedzy nimi, wydobywa sie spod ziemi, żółtawy dym siarki. Obok, czerwony jak cegła, krater nieczynnego już wulkanu. Nad tym wszytkim króluje gigantyczny dymiący wulkan... Krajobraz jak z filmu, nic dziwnego że nakrecono tu Władce Pierścieni. Nie mogliśmy oderwać oczu, narobiliśmy tyle zdjeć, że skończyła nam sie kilsza w aparacie ;)
Od tego momentu, idziemy znów sami, tłumy poszły spowrotem na parking, a my dzielnie schodzimy w dół przełeczy na pola lawowe, w dalszą podróż po tej niezwykłej krainie. Tym razem co kilka kroków zatrzymywaliśmy sie na podziwianie widoków, wiec droga zajeła nam duuużo wiecej czasu niż przypuszczaliśmy :) Naszczeście ciemno robi sie tu dopiero około 20, wiec mogliśmy sie napawać widokami do woli. Tego dnia musieliśmy dotrzeć do chatki po środku szlaku. Tam zarezerwowaliśmy nocleg.
W chatce, spotkaliśmy ponad 20 osób, czyli sami na szlaku nie jesteśmy :) Pracownik parku, opiekujący sie chatką, opowiedział nam o okolicy i przeszkolił nas co robić w razie trzesienia ziemi lub erupcji wulkanu... w skrócie - UCIEKAĆ :) Drugiego dnia to już tylko powrót w dół... Mogłoby sie wydawać, że bedzie nudno, ale nie w Nowej Zelandii! Cały czas towarzyszą nam piekne widoki, cały czas górują nad nami dwa wielkie wulkany, a ksieżycowo-pustynna sceneria mas nie opuszcza. Na koniec jeszcze turkusowe jeziorko ukryte w lawowisku, wodospadzik, takie tam nowo-zelandzkie atrakcie ;)
45km po górkach w dwa dni, jest co deptać, ale naprwade warto. Super treking, z jeszcze lepszymi widokami. Jedno z miejsc, które na zawsze bedziemy pamietać!!!
Z Mordoru, Sigma, Śnieżyna i Pi :)
PS. W tym roku same okrągłe rocznice! Tym razem 17 marca 30-ste urodziny obchodziła Juszka! Wariacie, wszystkiego najlepszego, mnóstwo szalonych wypraw, rozwoju Rudej Kity, żadnych zmartwień i duuuużo czekolady :)