Szósty dzień minął bez rzadnych specjalnych przygód. Od samego rana szliśmy pod góre, tak dla odmiany. Dzień skończyliśmy dużo dalej niż myśleliśmy. Nocleg znalezliśmy w ostatnim miejscu przed miejscem docelowym. Base Camb, jest to baza wyjściowa na przełecz i mieści sie na przeszło 4900m.
Na takiej wysokości tlenu jest już coraz mniej, a temperatura oczywiście niższa. Znowu śpimy we wszystkim co mamy, w śpiorach i pod dwoma pierzynami i jakś udaje sie przespać noc ;)
Sobotni poranek, godzina bardzo wczesna bo około 5:15, jeszcze ciemno, a my już na nogach. Szybkie śniadanie, gorąca herbata i w droge.
Niestety, wysokość robi swoje, i im wyzej, tym cieżej sie idzie. Niski poziom tlenu, powoduje ból głowy, a każdy krok jest coraz cieższy. Czujemy sie tak, jak by w butach były ołowiane wkładki. Na wszelki wypadek, bierzemy lek wysokościowy i pomalutku wspinamy sie dalej.
Był bym zapomniał. Cały tydzień, oprócz jednego popołudnia mamy bezchmurne niebo. Dzisiaj co? Chumara zasłania chmure i zaczyna pruszyć śnieg, czy to nie jakiś pech!!!
W końcu, po wielkim wysiłku, docieramy na przełecz La Pass. Widoczność...delikatnie mówiąc, nie jest idealna, lecz nasza radość i tak jest wielka. Na szczycie pijemy herbate, robimy kilka zdjeć i uciekamy w dół drugą stroną. Temperatura i duży wiatr nie pozwala na dłuższe delektowanie sie "zwyciestwem".
Idąc w dół, podziwiamy coraz to inne wzgórza pokazujące sie miedzy chmurami. Do przejścia mamy około 10km do pierwszej miejscowości. W raz z szybkim spadkiem wysokości, nasze samopoczucie i sprawność fizyczna wraca do normy.
Czym bliżej miejscowości w której chcemy spać, tym śnieg coraz bardziej pada. Udaje nam sie dotrzeć i szybko kładziemy sie spać.