Coober Pady, małe miasteczko, które powstało dzieki złożom opalu, najdroższego kamienia świata. Ktoś kiedyś znalazł tu przypadkiem mały opal, zaczął szukać wiecej i tak powstała "gorączka opalu", a przy okazji całe miasteczko. To jest bardzo uproszczona historia :)
Miejsce to słynie także z tego, że ludzie budują swoje domy, cześciowo pod ziemią. Oficjalnie robią tak bo jest tu bardzo ciepło, w lecie (styczeń/luty) średnia tempertura to 47 stopni w cieniu. A nieoficjalnie dlatego, że z przyczyn bezpieczeństwa zabroniono poszukiwań opalu na terenie miasta ale nikt nie zabronił znajdowania kruszca podczas budowy domu ;) Dlatego na powierzchni to skromne budyneczki i wiaty, za to pod ziemią to ogromne hawiry, spryciarze ;)
Po ostatnich przygodach zaczynamy nasz pobyt w Coober Pady od poszukiwania serwisu, gdzie kupimy opone. Niestety, w mieście jest tylko jeden warsztat zajmujący sie oponami. Pan pracujący tam, informuje nas, że nie ma używanej opony, wiec zostajemy zmuszeni do kupna nowej w cenie 150$. Niestety, wyjścia nie ma.
Lżejsi o tą kwote, kierujemy sie do starej kopalni, gdzie kiedyś wydobywało sie opal. Pod ziemią spedzamy niecałą godzine i oglądamy jak kiedyś drążono korytarze w skale i żmudnie poszukiwano malutkich, kolorowych kamyków.
Stamtąd udliśmy sie do domu, gdzie mieszkał kiedyś słynny poszukiwacz opalu, Krokodyl Harry. Na podstawie jego historii powstał film "Krokodyl Dundy". W domu tym, a właściwie kilku pomieszczeniach wydrążonych pod skałą nie ma nic spektakularnego. No może po za tym, że prawie każdy odwiedzający coś zostawia. Tak w tym tumanie kurzu leżą czapki, książki, naczynia, flagi, a nawet cześci belizny i wiele innych przedmiotów, co czyni to miejsce magicznym. Długo szukaliśmy książki, zostawionej przez pewnych znanych podróżników z Polski. Na swoim blogu, napisali, że zostawili tam swoją książke i na pierszej stronie napisali jakieś instrukcje. Odkurzyliśmy dwa regały książek ale niestety, nie znaleźliśmy jej :(
Nastepnie, skierowaliśmy sie do sierocinca kangurów. Australijskie małżeństwo przyjmuje tam i zajmuje sie małymi kangurkami. Trafiają tam najcześciej gdy ich matke potrąci samochód, zginie w pożarze lub zostanie zastrzelona na polowaniu. Czesto okazuje sie, że w torbie zdechłego zwierzaka jest mały kangurek. W takim wypadku, można je tutaj oddać. Obecnie mają oni dwa dorosłe już kangury i jednego małego. Matke małego potrącił samochów, a dzieki sierocincowi, mały ma szanse na wyrośniecie, na dużego, zdrowego kangura. Wiekszość z nich jest potem oddawana do rezerwatów i parków, gdzie zwierzaki mają namiastke swojego naturalnego środowiska. Udało nam sie trafić na pore karmienia, dzieki czemu mieliśmy okazje patrzeć, jak dorosły, wielki facet, trzyma na kolanach malutkiego kangurka, zawinietego w reczniku i karmi go mlekiem z butelki, jak niemowlaka.
Ostatnim miejscem, które koniecznie chcieliśmy zobaczyć, był Park Narodowy Breakaways. Jeśli mieli byśmy sobie wyobrazić planete Mars, to wyglądałaby dokładnie tak jak ten park. To właśnie w tym miejscu krecili film Mad Max. Park jest cały czerwony, a w zasiegu wzroku wszedzie jest płasko Tylko czasami, wyrastają spod ziemi przedziwne formacje skalne. Wyglądają jak porzucona scenografia z planu filmowego i choć cieżko nam było w to uwierzyć, to są one prawdziwe. Do tego wszystkiego mają one różną strukture, kolory i odcienie, co doskonale wykorzystali australijczycy tworząc każdej skale osobną nazwe i związaną z nią legende. Dokładając do tego powiązanie całej historii z Aborygenami miejsce staje sie jeszcze bardziej atrakcyjnbe dla turystów, wiec nie sposób go ominąć! To sie nazywa marketing ;) Dla przykładu dwie górki, jedna biała, druga brązowa, to biały i czarny pies strzegące miasta. Tuż obok inna górka, podobna do niczego, stała sie czupryną właściceila psów :D Także wiecie..... dla turystów można zrobić wszystko :) Równocześnie zazdrościmy posady "pagórkowego wymyślacza histroii" ;)Tak czy inaczej, miejsce jest fantastyczne.
Żeby tego było mało przez park przechodzi najdłóższy płot na świecie, Dingo Fance, który ma ponad 5600km. Zosatał zbudowany, by psy Dingo z północy nie atakowały bydła z południa, albo na odwrót :) To dopiero atarkcja! Ostatecznie to tylko siatka ogrodzeniową, rozciągnieta wzdłóż pustyni, ale grzech jej nie zobaczyć ;)
Czasami robią tu z turystów głupków, ale po zastanowieniu, świetnie sie przy tym bawimy, a oto chyba w tym wszystkim chodzi, wiec nawet jesteśmy im wdzieczni :)
Miasteczko i okolica warta zbaczenia, niedoczytaliśmy tylko, że nie poleca sie przyjazdu tutaj w styczniu i lutym bo podczas tutejszego lata jest naprawde nieznośnie gorąco i tym razem nie kłamali! W cieniu jest 45 stopni, słońce bezlitośnie podgrzewa atmosfere, a wiatr to już nie suszarka do włosów a miotacz ognia! Jednak za długo tu jechaliśmy, żeby nas byle ciepełko pokonalo i dzielnie zwiedzamy ;)
No nic, czas na nas. Jedziemy szukać ducha prawdziwych Aborygenów do samego środka Australii. Sprawdzimy czy jest tam tak pieknie i magicznie, czy to klejny chwyt marketingowy ;)
Z gorącego Coober Pady, pozdrawiają Sigma i Pi, oraz Rudolf (dumny posiadacz nowej raciczki)