Los Angeles, miasto aniołów... Dla nas to przedewszystkim spotkanie bliskich przyjaciół z Polski i plan wspólnej podróży przez kolejne 2 tygodnie :)
Dorotka z Pawłem i małą Olgą, przyjchali do nas prosto z Płocka. W Los Angeles na lotnisku spotkaliśmy sie w sobotni wieczór. Do towarzystwa dołącza także nowy podróżnik, wielki 7-osobowy Dodge Grande Caravan, nazwany przez małą Olge, Żółwikiem. Tego dnia kierujemy sie prosto do zarezerwowanego hotelu, by odespać długą droge :)
Pobyt w nowym kraju, i na nowym kontynencie musimy zacząć od tradycyjnych już zakupów kempingowych :) Musimy sie przygotować, potrzebujemy namiot, materac, kuchenke i różne drobiazgki, by stać sie samowystarczalnym. Tym razem bedziemy spać w namiocie, mimo że nasz Żółwik jest duży to nie ma szans żeby przespała sie w nim wsoła 5 osobowa gromadka.
Jeżdżąc po sklepach i troche po mieście, Pi jest lekko rozczarowany ameryką. Miasto nie jest jakoś bardzo zadbane, a do tego wiekszość miejsc przypomina slamsy. Do tego w sklepach, też jakiś haos i nieład. A miało być wielkie amerykańskie, wow ;)
W porze drugiego śniadania zgodnie wybieramy sie do McDonalda, skoro jestśmy w stanach to trzeba coś zjeść w fastfoodzie. Tu nie ma zawodu... "mała" cola ma 0,5 litra ;)
Bedąc w Los Angeles, trzeba przejść sie aleją gwiazd. Ku naszemy ździwieniu, okazała sie ona być zwyczajnym chodnikiem i wcale nie odczuliśmy tam gwiazdorskiego klimatu a raczej natłok turystów i czarnoskórych handlarzy wszystkiego co sie da. jakoś w telewizji lepiej to wygląda...
Tego dnia mamy mało czasu, a wiedząc, że tu jeszcze wrócimy, to wieksze zwiedzanie zostawiamy na koniec. Jednak zanim wyjechaliśmy z miasta zaliczamy jeszcze przejazd przez wzgórza Hollywood. Tam już troche lepiej, ładne zadbane tereny, piekne domy i kultowy napis "Hoolywood", dla jednych "tylko napis" dla innych wizytówka miasta....Napewno bedąc tu, warto go zobaczyć, a przy okazji rzucić okiem na całkiem niezłą panorame miasta.
Czas w droge. Jeszcze tego wieczoru, chcemy być w parku narodowym Jousa Tree, oddalonego o około 200 mil od miasta.
Wieczorem, już po zmroku, udaje nam sie dojechać na pustynną polane, na której możemy rozbić namiot. Mimo że pierwszy raz, mimo że pociemku, nawet nam to zadanie wyszło sprawnie :)
Dnia kolejnego spedzamy czas na jeżdżeniu po parku Josua Tree i podziwianiu widoków. Piekne pustynne tereny, skaliste góry, kwitnące kaktusy i... wysoka temperatura, nie ma lekko ;) Na szczeście zwiedzamy po "Amerykańsku", czyli wiecej jeździmy niż chodzimy :)
Popołudniu zatrzymujemy sie przy nieczynnym wulkanie, gdzie jemy obiad i wspominamy Bartka - "brata liścia", który tak bardzo lubi wulkany. Reszte dnia spedzamy w drodze...
Z Nevady pozrawiamy bardzo serdecznie Sigma, Pi, Dorotka, Paweł i Olgusia :) Żółwik oczywiście też:)